Dzień jak co dzień. Dla mnie. Kiedy to włóczyłam się korytarzem, jakby się mogło zdawać, bez celu. Gdy o tym opowiadałam, znów mówili mi, że nie rozumiałam życia. Zachłanni materialiści. Że marnuję czas. Ale ja lubię krążyć. Zataczać kółka, przechodzić po raz kolejny obok tego samego miejsca i przyglądać się tym samym płytom na podłodze. Czasem, przy którymś razie, zauważę jakąś szparę ciekawą, albo pęknięcie. Ale tym razem widzę coś innego. Głos słyszę dopiero później. Znajomy, który dumnie chwali się swoim czynem, ale zaraz formuje się w zwrot brzydki i niegrzeczny. Wrzask. I odwróciłam głowę, a w moją stronę biegł zwierz z zębami na wierzchu i lśniącym, czarnym futrem. I zaśmiałam się, ale moje rozbawienie trwało krótko, do momentu, w którym zorientowałam się, że biegł do mnie. I do mnie wystawiał kły, nie w uśmiechu. Zrobiłam kilka kroków w drugą stronę i przez krótką chwilę poczułam jak moje serce zabiło szybciej. Nogi przyspieszyły, ale tu coś objęło mnie w pasie i pociągnęło do jednej z sal. I zaraz znajomy głos znów rozbrzmiał, bliżej mojego ucha. - Jak miło, że mnie uratowałeś - zaśmiałam się, choć nie byłam pewna, że to, co przed chwilą się stało nie było wytworem mojej wyobraźni, albo jakimś odległym wspomnieniem murów Rezydencji. - Co to było? - zmarszczyłam brwi - Jest? - bo gdy wyjrzałam na korytarz, zauważyłam jakieś dziwne stworzenia. Dziwne wydarzenia.